Greckie krajobrazy (1998)
fot. archiwum Chóru Kameralnego UAM

Greckie krajobrazy (1998)

28 maja - 1 czerwca 1998


Chwilka zapomnienia - czy można wybrać na nią odpowiedniejszy moment niż koniec maja, kiedy brać studencka rozkoszuje się urokami sesji egzaminacyjnej? I czy istnieje miejsce ku temu bardziej odpowiednie niż Grecja, gdzie - jak mawiał Zorba - „każda rzecz ma duszę: drzewo, kamień, wino, które pijemy, ziemia, wszystko"?

Przeto i my, po trudach zwycięstwa w Turnieju Chórów Legnica Cantat '98, postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia Festiwalu Chórów w Kifisii i udać się na południe w poszukiwaniu Arkadii Festiwal - tym różni się od konkursu, że nie nakłada na oczy klapek „szlachetnej rywalizacji", za to otwiera oczy i uszy, a i serca na prezentacje innych zespołów. Takie spotkania owocują kontaktami wzbogacającymi muzycznie i towarzysko, pielęgnowanymi później przez długie lata.

Festiwal w Kifisii zgromadził dziewięć chórów - sześć greckich oraz po jednym z Austrii, Niemiec i Polski. Koncerty odbywały się na świeżym powietrzu. Było to bardzo zaskakujące doświadczenie dla nas, przywykłych do wzmacniania głosu efektami obliczeń architektów... Chórom zafundowano iście telewizyjne wejście na scenę - efektowną przebieżkę ukoronowaną ostrym zakrętem (180°) i pełną glorii prostą. Co do prezentacji festiwalowych, to okazały się interesujące przede wszystkim pod względem odmian ekspresji - wyrażania temperamentu poprzez śpiew. I tu zaskoczyły nas prawie wszystkie chóry greckie, które skrzętnie ukrywały swoje prawdziwe - żywiołowe, rozśpiewane i roztańczone oblicze, by odsłonić je dopiero na wieczornym przyjęciu. Niewątpliwie kontrastowało to z entuzjazmem śpiewu chóru z Wiednia (prowadzonego przez Meksykańczyka i wykonującego muzykę Ameryki Płd.) i... naszego. Publiczność okazała nadzwyczajną wytrwałość (festiwalowe prezentacje, jak na Grecję przystało, miały charakter maratonu), ciepło przyjmując zarówno znane greckie melodie (i często przyczyniając się do ich wykonania), jak i obco brzmiące opracowania polskich pieśni ludowych. Nie krępowana murami, skrzypiącą podłogą, trzaskającymi drzwiami czy dezaprobatą ortodoksyjnych melomanów, pozwalała sobie na spontaniczne przemieszczanie się, nad wszystkim unosił się dymek z papierosów, a oczy nowo przybyłych rozbiegały się w poszukiwaniu znajomych twarzy, których cudowne odnalezienie witano jak wygraną w totka. Miejsca, krajobrazy i kulturowe osobliwości - greckie krajobrazy wystawiają nasze zmysły na trudną próbę - ileż piękna i kolorów zdołają pomieścić! Morze i góry (o tym sąsiedztwie marzy co drugi Polak podczas spaceru nad Morskim Okiem, rozpaczliwie przyciskając do ucha przywiezioną znad morza muszelkę), wyspy i wysepki, skały, zatoki i oślepiające słońce, które wysyca kolory i odziera z tajemnicy. Na każdym kroku czyhają miejsca, które są fundamentami kultury europejskiej. Jak mawiał Zorba: „Katastrofa, ale jaka wspaniała!". Już pierwszego dnia na własne życzenie ulegliśmy zasoleniu w Morzu Tyrreńskim. Wcześniej zdaliśmy się na laskę i niełaskę miejscowej komunikacji, która rządzi się zasadą ,jak przyjedzie / dojedzie, to będzie". Greccy kierowcy traktują przepisy mchu drogowego niezbyt dosłownie. Stąd przeprawa na drugą stronę ulicy bywa wyczynem godnym podziwu, a uszy traktowane są bardzo współcześnie brzmiącą symfonią klaksonów. Pęd poznawczy zawiódł nas również do Koryntu (niepowtarzalny kolor Kanału Korynckiego da się najlepiej opisać jako kanało-koryncki!), Mykenów (Grób Agamemnona), Nafplionu i oczywiście do Aten - na Akropol i na Plakę. Tak, stanęliśmy u kolebki kultury europejskiej! To budzi refleksję. Co prawda, nieco przygłuszoną odgłosami wydawanymi przez przetaczające się tam tłumy żądne utrwalenia swego oblicza na tle wyżej wspomnianej kolebki... Trudno oprzeć się wrażeniu, że to plan filmowy, na którym zaginął aktor grający główną rolę i wszyscy gorączkowo rozbiegli się w jego poszukiwaniu.

Pomiędzy kolejnymi przystankami naszej wycieczki umilaliśmy sobie czas krwawymi opowieściami z życia Olimpu i terenów niżej położonych, którymi raczyli nas nasi chóralni studenci filologii klasycznej. Od czasu do czasu pozwalaliśmy sobie na głośne wyrazy zachwytu wywoływanego przez zmieniające się za oknem widoki.

Jeszcze słowo o posiłkach, które spożywa się tu raczej wieczorem niż rano. Kelnerzy troszczą się, by praktykowano przy nich swobodną wymianę myśli, zapewniając swoim gościom odpowiednio długie przerwy między daniami. Ale czy pośpieszne jedzenie nie jest owocem mc'donaldyzacji, ze wszech miar szkodliwym dla układu pokarmowego i stosunków międzyludzkich? Ktoś kiedyś określił wytworną światowość jako zdolność zachowania całkowitego spokoju na widok spacerującego przed naszym własnym domem człowieka przyodzianego w turban i przepaskę biodrową, z wężem owiniętym wokół szyi, bijącego w tamtam i prowadzącego na smyczy tygrysa. Oczywiście nie trzeba brać tego dosłownie. Ale na pewno warto obudzić w sobie świadomość, że to co przyjmujemy za naszą kulturę jest względne w czasie i przestrzeni, i że to, co inne, ma zbawienny wpływ na elastyczność naszego myślenia, pozwala uniknąć zgubnego poczucia „oczywistości". Tak więc udało nam się łyknąć trochę światowości, nasycić się pięknem, słońcem, fundamentami kultury europejskiej, grecką gościnnością, radością życia i spontanicznością, a także zaprezentować gościom i gospodarzom festiwalu w Kifissi odrobinę polskiej kultury.

Beata Kornatowska 
Życie Uniwersyteckie Nr 7-8  (63-64) lipiec-sierpień 1998