Śpiewam dla czystej przyjemności
Fot. Barbara Sinica

Śpiewam dla czystej przyjemności

„Zdradzę pani pewien sekret: oświetlenie sprawia, że wokalista prawie nic nie widzi. Stoi przed ścianą, za którą ukryta jest publiczność. Śpiewam i robię to dla czystej przyjemności, a jeśli ktoś jeszcze dzięki mnie poczuje się lepiej, to dla mnie sygnał, że robię to dobrze”. Z dr Brygidą Sawicką-Stępińską, członkinią Chóru Kameralnego, wokalistką zespołu BeFour, a także adiunktką w Laboratorium Praktycznej Nauki Języka Hiszpańskiego, rozmawia Magda Ziółek.

 Będziemy rozmawiać o pasjach, ale w pani przypadku mam trudność, gdzie postawić granicę między tym, co jest pasją, a tym, co nią już nie jest…

– To prawda, sama mam z tym kłopot. Ale to chyba dobrze, jeśli potrafimy się cieszyć tym, co robimy. Wybrałam pracę naukową po to, by być bliżej uniwersytetu. Na uniwersytecie realizuję większość moich muzycznych zainteresowań. To jest synergia.

Na Wydziale Neofilologii stworzyliśmy wielokulturową grupę muzyczną Pięć Stron Świata. W jej skład wchodzą między innymi Hindus, Hiszpanka, Japończyk, Tunezyjka, indolożka, koreanistka, hungarystka, mamy też specjalistę od afrykańskich bębnów. Każdy muzycznie ma coś do zaoferowania. I o to chodzi, aby w trakcie koncertu wytworzyła się między nami energia.

Muzyka od zawsze była w pani.

– Moja mama uczyła muzyki w szkole podstawowej i gimnazjum. Odkąd pamiętam, pod jej opieką były różne zespoły muzyczne. Mama uwielbiała to, co robiła, i dodatkowo miała ogromny talent. Dzięki niej skończyłam szkołę muzyczną. Zaczęłam zatem od występów w zespole mojej mamy. To były pierwsze szlify, które oswoiły mnie ze sceną. W liceum należałam do kilku zespołów. Z kapelą folkową zjeździłam prawie całą Europę. Natomiast NARA, czyli Nowogardzki Amatorski Ruch Artystyczny, to była nasza uczniowska inicjatywa. Nad grupą czuwała polonistka Iza Koladyńska, która dawała nam dużo wolności, dzięki niej zaczęłam pisać aranżacje do wierszy. Z tym repertuarem występowaliśmy na konkursach poezji śpiewanej. Na tegorocznym Koncercie Majowym miałam okazję wykonać jedną z tych kompozycji. To był wiersz Wisławy Szymborskiej „Buffo” .W pewnym sensie historia zatoczyła dla mnie koło.

A potem przyszła matura i czas na decyzję, co robić dalej.

– Miałam różne pomysły, ale pierwszym była filologia hiszpańska na UAM, a u mnie zwykle pierwszy pomysł okazuje się najlepszy i zwykle do niego wracam. Poznań nie był przypadkowym miejscem, chciałam tu być, aby śpiewać w Chórze Kameralnym.

To dość zdumiewające wytłumaczenie.

– O Chórze Kameralnym dowiedziałam się dzięki kierowniczce kapeli folkowej. Pamiętam, to był luty, a ja miałam może 13 lat i przyszłam na jedną z pierwszych prób zespołu. Kierowniczka szykowała się właśnie na wyjazd z Chórem Kameralnym do Australii. Wróciła do nas po kilku tygodniach opalona i szczęśliwa. Pozazdrościłam jej. Wtedy postanowiłam, że chcę tam śpiewać. Do Australii akurat nie udało mi się pojechać, ale byłam w wielu innych pięknych miejscach: w USA na Florydzie, w Kolumbii, Ekwadorze, Gruzji, Hiszpanii. Zwłaszcza te dwie podróże do Ameryki Południowej były dla mnie bardzo ważne.

Czy tam narodziła się pasja do języka hiszpańskiego?

– Ta miłość była wcześniej. Do Ameryki Południowej pojechałam już jako studentka filologii hiszpańskiej. Byłam wtedy trochę tłumaczem, trochę przewodnikiem. W Ekwadorze zaprzyjaźniłam się z tamtejszym chórem. Dzięki tej przyjaźni powstała praca doktorska, którą poświęciłam wariantowi hiszpańskiego z Ekwadoru. Jak pani widzi, wszystko to się u mnie łączy i przenika.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Poznania. Przyjechała pani na studia i od razu zgłosiła się na przesłuchanie do chóru?

– No właśnie nie do końca. Przyjechałam tu z zamiarem, że będę śpiewać w Chórze Kameralnym, ale okazało się, że na pierwszym roku filologii hiszpańskiej mieliśmy dużo zajęć. Nie spodziewałam się tego. Zajęcia były od rana do wieczora, nie było czasu na to, aby pójść na próbę. Na przesłuchanie poszłam dopiero po 1,5 roku. Przesłuchiwała mnie asystentka dyrygenta, prof. UAM Joanna Piech-Sławecka. Poszło gładko, ale bardzo się denerwowałam.

Pamięta pani pierwszy występ?

– To był taki mniejszy koncert, śpiewaliśmy na Targach Poznańskich repertuar z Kabaretu Starszych Panów. Denerwowałam się, bo oni śpiewali ten repertuar od wielu lat, a dla mnie to było coś nowego. Wkuwałam piosenki, bo u nas jest taka zasada, że aby śpiewać koncert, trzeba zaliczyć repertuar. Drugi koncert był natomiast w Auli UAM z Orkiestrą Kameralną Polskiego Radia Amadeus pod dyrekcją Agnieszki Duczmal. To było dla mnie wielkie wydarzenie.

Rozmawiałam z prof. Szydziszem i trochę wiem, jak wygląda koncert z perspektywy dyrygenta. A chórzysta – kiedy może powiedzieć, że występ się udał?

– Z chórem w zasadzie nie pamiętam nieudanych koncertów. Faktycznie czasem jest tak, że po koncercie czujemy, że poszło nam dobrze, że wytworzyły się między nami emocje. Zdarza się, że wtedy ludzie padają sobie w ramiona. Nie wiem, co o tym decyduje.

Widziałam pani występ na tegorocznym Koncercie Majowym. Co czuje artysta, kiedy stoi przed publicznością?

– Zdradzę pani pewien sekret: oświetlenie sprawia, że tak naprawdę nie widzi się publiczności. Stoi się przed ciemną ścianą. Ja wtedy staram się myśleć o tym, że wchodzę tam dla przyjemności. Śpiewam głównie dla siebie, aby sprawić sobie przyjemność, a jeżeli ktoś inny będzie czuł się lepiej, to chyba znaczy, że koncert się udał. Dla mnie ten koncert był szczególny, bo chór wykonał na nim kilka moich aranżacji oraz moją pierwszą autorską kompozycję chóralną. 

Czyli dla pani śpiewanie to sprawianie sobie przyjemności? 

– Tak myślę, że śpiewanie, granie na instrumencie czy nawet pisanie muzyki, to jedne z tych nielicznych czynności, kiedy naprawdę czerpię przyjemność z samego faktu robienia tej rzeczy, a nie z jakichś efektów, które potem nastąpią.

Czy zespół BeFour narodził się właśnie z takiej miłości do śpiewu?

– A to długa historia. Tak się złożyło, że wszystkie byłyśmy chórzystkami prof. Szydzisza. Pomysł tak naprawdę zrodził się na festiwalu w Ekwadorze. Występował tam kwartet żeński z Argentyny. Dziewczyny śpiewały pewien popularny utwór folkowy, który ze względu na aranżację wpadł nam w ucho. Jesienią tego samego roku wyjechaliśmy na warsztaty do Kołobrzegu. No i właśnie wtedy nasza koleżanka z chóru, Ania Komendzińska, wymyśliła, że może zrobimy niespodziankę kolegom i zaśpiewamy dla nich tę ekwadorską pieśń. Pamiętam, że utwór spisałyśmy ze słuchu, a ćwiczyłyśmy w przerwach między właściwymi próbami chóru, na korytarzu, plaży, gdzie się dało. To w sumie zostało nam do dziś.

Tak?

– Na jednym z koncertów wykonałyśmy utwór, który miał zilustrować to, jak wyglądają nasze próby. To tak naprawdę wydarzenie muzyczno-towarzyskie. W trakcie malujemy paznokcie, jemy ciasto, pijemy kawę, karmimy dzieci – wszystko w przerwach między śpiewaniem. Prawda jest taka, że im starsze jesteśmy, tym mniej mamy czasu, aby się spotkać. 

Ale jak już się spotkacie, to wychodzą wspaniałe koncerty!

– Od początku założyłyśmy, że będziemy śpiewać to, co nam w duszy gra. Z drugiej strony bardzo trudno znaleźć aranżacje dla kwartetów żeńskich. W porównaniu z tym, co dzieje się w USA, w Polsce jest to obszar do zagospodarowania. I my staramy się tę lukę wypełnić. Piszę dużą część aranżacji dla BeFour. Zdarza się też, ze ktoś podsyła nam nuty.

Na pewno dużym sukcesem BeFour było II miejsce na konkursie chórów Legnica Cantat w 2014 roku. To był dla nas sygnał, że warto kontynuować działalność. I tak się dzieje, czasem mniej intensywnie, czasem bardziej.

Na koniec porozmawiajmy o pasji numer trzy, czyli języku hiszpańskim.

– Moja miłość do tego języka narodziła się prawdopodobnie dzięki serialom południowoamerykańskim. Pochodzę z małego miasteczka, w którym nie miałam zbyt wielu możliwości nauki języka. Pamiętam, że kupowałam podręczniki, samouczki, gazety, robiłam, co mogłam, przede wszystkim jednak oglądałam seriale, uwielbiałam zwłaszcza te argentyńskie. Do dzisiaj mam słabość do tego wariantu językowego.

Czyli „Zbuntowany Anioł” i Natalia Oreiro?

– Te piosenki łatwo wpadają w ucho i dzięki nim można opanować podstawy języka, i oczywiście znam kilka z nich na pamięć, choć nie jest to muzyka, której słucham. W tym miejscu chciałabym zdementować mit, że hiszpański jest prosty. Może na początku, kiedy uczymy się mówić, próg wejścia jest rzeczywiście niski, ale schody zaczynają się później. Jak pani widzi, pomysł, aby studiować filologię hiszpańską, był dość naturalny. Dość późno za to zdecydowałam się, aby zdawać na studia doktoranckie, miałam też kilka innych pomysłów na siebie. Przekonałam się jednak, że to jest ten rodzaj pracy, który da mi autonomię. I to był dobry wybór, zajęcia ze studentami sprawiają mi dużo radości. To trochę jak ze śpiewaniem, trzeba wyjść przed publiczność, zainteresować ją tematem...

Ale pani specjalizuje się w fonetyce?

– Prowadzę bardzo różne zajęcia, łącznie z praktyczną nauką hiszpańskiego. Natomiast rzeczywiście od początku to, co mnie najbardziej interesowało, to warstwa dźwiękowa języka. Temu, jak wspomniałam, poświęciłam moją pracę doktorską. I tym zajmuję się naukowo, choć już nie tylko z hiszpańskim – obecnie pracuję w kilku zespołach, w tym w zespole złożonym z językoznawców i muzykologów. Badamy związki między muzyką i prozodią mowy. Ale wciąż wracam do amerykańskich wariantów hiszpańskiego. I tak – fonetyką jak najbardziej można zainteresować studentów!

W ten sposób wróciłyśmy do Ameryki Południowej.

– Po latach zrozumiałam, co mnie tak naprawdę tam ciągnie. W moim przypadku nie chodzi o to, że to są tak odległe, również kulturowo, miejsca. Rzecz w tym, że tam jestem trochę innym człowiekiem. Są nawet na ten temat badania naukowe, które potwierdzają, że osobowość może nam się zmieniać wraz z językiem, którym mówimy. W sumie jestem dość powściągliwa, taki typ introwertyka. Tam otwieram się i to jest taka wersja mnie, którą też lubię.

Magdalena Ziółek
Życie Uniwersyteckie, nr 12 (364) grudzień 2023